Z tymi starymi rajdami Grani sprzed dwudziestu lat najbardziej mi się kojarzy jedzenie kisielu. To była nasza wspólna rajdowa tradycja. Zawsze jedliśmy wieczorem kisiel, który gotowaliśmy w kuchniach turystycznych w schroniskach.
Rzadko jedliśmy w schroniskach, częściej nosiliśmy jedzenie ze sobą i gotowaliśmy na miejscu. Jedzenie w schroniskach było po prostu dla nas za drogie, a budżet zwykle był dość napięty. Żeby sobie poradzić, musieliśmy nosić jedzenie ze sobą. Wtedy podstawą były: konserwa turystyczna, paprykarz szczeciński i pasztet podlaski. Jedliśmy też suchą kiełbasę albo suchary. W zasadzie wszystko to, co można było zabrać ze sobą w trasę i się nie psuło. Oczywiście braliśmy na drogę część jedzenia, resztę kupowaliśmy na miejscu.
Pamiętam rajd w Beskid Sądecki, kiedy chodziliśmy od schroniska do schroniska i żeby coś kupić, trzeba było schodzić do sklepu do wsi. Kiedy jeden dzień był trochę luźniejszy, to tak się planowało trasę, żeby zejść te trzy godziny do wsi i kupić jedzenie na zapas. Zwykle gotowaliśmy w kuchniach turystycznych jakieś zupy z proszku albo makarony, chłopacy nosili ze sobą butlę gazową i na niej gotowali. Z tego rajdu pamiętam Halę Łabowską, mieli tam bardzo dobre naleśniki, wieczorem z jagodami, a rano z bitą śmietaną. Były tak pyszne, że trzeba ich było koniecznie spróbować. Jeździliśmy na dwa tygodnie i pod koniec wyjazdu, gdy przez większość czasu jadło się konserwy i suche jedzenie, coraz więcej rozmawialiśmy na temat jedzenia. Każdy z nas snuł plany, co zje, gdy zejdzie z gór. Czasem to była pizza w miasteczku, czasem pączki.